Gdyby ktoś mi kilka lat temu powiedział, że pokocham patomorfologa z trudnym charakterem i skłonnością do pakowania się w kłopoty grubszego kalibru niż mój rachunek za prąd, popukałabym się w czoło. A jednak – Seweryn Zaorski wszedł do mojego życia z drzwiami, futryną i sarkazmem, który w normalnych warunkach kwalifikowałby się do interwencji społecznej.
I tak oto dotarliśmy do „Cieni pośród mroku”, szóstego tomu jego historii – czyli tej części, w której niby miało być spokojnie, a wyszło jak zawsze: trupy, tajemnice i emocjonalne tsunami. Tyle że tym razem podobno to koniec. Oficjalny, nieodwołalny i – co najgorsze – naprawdę dobry.
Nie będę ściemniać: jeśli nie znasz poprzednich tomów, to nie wiesz, w co się pakujesz. A uwierz, Zaorski nie jest typem, który delikatnie wprowadza do swojego świata. On raczej rzuca na głęboką wodę i trzyma pod nią tak długo, aż nauczysz się oddychać przez zęby.
Zapraszam do recenzji finału, po którym zostały mi emocjonalne zwłoki i niezdrowa potrzeba czytania wszystkiego, co jeszcze napisał Mróz.